Jak co roku, 26 maja, obchodzimy Dzień Matki.
Tytuł tego artykułu – wspomnienia, to pierwsze słowa wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Spotkanie z matką”.
Pamiętam, kiedy byłam w szkole podstawowej i zbliżał się 26 maja przygotowywaliśmy akademię dla naszych mam i wśród wielu wierszy, zawsze był ten Gałczyńskiego. Do dzisiaj, moim zdaniem jest to jeden z najpiękniejszych wierszy dedykowanych matce. Pewnie, jest jeszcze „Dom matki” Anny Kamieńskiej, „Do matki” Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, „Dziękuję” Ks. Jana Twardowskiego, „List do matki” Sergiusza Jesienina, „Do matki” Juliusza Słowackiego, wzruszający i chwytający za serce” O matce” Adama Zagajewskiego, są piosenki, ze sztandarową „Nie ma jak u mamy” Wojciecha Młynarskiego, to i tak mój prywatny ranking wygrywa Gałczyński. Ot, taki sentyment z dawnych lat.
W ciągu roku, tak na co dzień, rzadko myślimy o naszych matkach. Jeśli już, to najczęściej jest to myślenie okazjonalne. Jakieś święta, imieniny, urodziny, rocznica czegoś tam. Częściej zaczynamy myśleć, gdy coś „się dzieje” i potrzebuje naszej pomocy. Ale to myślenie też jest specyficzne i raczej ukierunkowane na jeden cel i w jednym kierunku. Tak naprawdę o matce i o tym kim ona dla nas jest myślimy, gdy nam jest „źle” i potrzebujemy pomocy, albo gdy Jej zabraknie. Wtedy, jak w soczewce skupiają się te wszystkie chwile, gdy matka była przy nas i co dla nas zrobiła. Słowa poety ze „Spotkania z matką” stają się nagle bardzo prawdziwe. Właśnie ona była tą pierwszą, która pokazała nam świat i jak żyć.
Może warto dzisiaj, w Dniu Matki, zatrzymać się na chwilę, usiąść i pomyśleć o tej, która pierwsza pokazała nam „…księżyc, pierwszy śnieg na świerkach i pierwszy deszcz…”, która jest przy nas zawsze, kiedy tego potrzebujemy, kocha nas miłością jedyną i bezwzględną i dzięki której jesteśmy tu i teraz.
Dziękuję Ci MAMO!!!
Konstanty Ildefons Gałczyński
Spotkanie z matką
Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.
Byłem wtedy mały jak muszelka,
a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.
Noc.
Dopala się nafta w lampce.
Lamentuje nad uchem komar.
Może to ty, matko, na niebie
jesteś tymi gwiazdami kilkoma?
Albo na jeziorze żaglem białym?
Albo falą w brzegi pochyłe?
Może twoje dłonie posypały
mój manuskrypt gwiaździstym pyłem?
A możeś jest południową godziną,
mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach?
Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach —
od włosów. Czy to nie twoja?
*
Ciemne olchy stoją na moczarze,
rozsypuje się w mokradłach próchno
Ej, rozświstał się wiatr na fujarze,
małe gwiazdki nad olchami zdmuchnął
Mała myszka przez ścieżkę przebiegła
Drogę Mleczna nietoperz wymierzył
I wiatr ucichł nagle. I zza węgla
z fajka srebrną w zębach wyszedł księżyc.
Rozświeciły się świeceniem wielkim
chmury, dziuple, żołędzie i sęki —
jakby cały świat był srebrnym świerkiem,
srebrnym bąkiem grającym piosenki.
*
Listki drżeć zaczynają,
ptaki w ton uderzają,
słońce wschodzi nad knieję,
słońce jak śnieg topnieje.
Listkom rosnąć, opadać,
ptakom też wiecznie nie żyć,
słońcu wschodzić, zachodzić,
sercu gwiazdy i skrzypce.
*
Jak pudełko świeczek choinkowych,
nagle, w ręku, gdzieś od dna kredensu,
myśli nagle tak wchodzą do głowy,
serce trącą, i sercem zatrzęsą.
Świeczki takie kupowała mama,
One drzemią. W nich śpi piękny zamiar.
Tylko rozwiń je i tylko zapal,
a zobaczysz, co z tego wyniknie:
w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal.
Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie.
Matkę w ręce ucałuj i włosy,
potem śniegu po uliczkach rozsyp,
żeby błyskał się i żeby chrzęścił
Potem wszystkie światła, co migocą,
do walizki zamknij. Otwórz nocą,
jeśli w drodze spotka cię nieszczęście
*
Lato w lesie. Ciemność zielona w świerkach
Szałwia. Zajęczy szczaw.
Niebo obłoki zdejmuje. Ptak zerka.
Trzmiele brzęczą wśród traw.
Motyle żółte i białe, jak latające listy.
Cisza i światło
A tam dalej i dalej, za tym pagórkiem piaszczystym,
też jest lato.
Niebo to jest małe miasteczko w niedzielę,
gwiazdy gapią się na ziemię z okien,
a wiadomo, ze gwiazd jest wiele
i że wszystkie są niebieskookie.
A tam w rogu, w mieszkaniu z balkonem,
w jednym oknie, gdzie kwiat czerwony,
a to drugie okno z drugim kwiatem…
tam ty mieszkasz. I pogrzebaczem
fajerki przesuwasz. I płaczesz
Bo tak długo czekasz na mnie z obiadem.
*
Idę do ciebie. W twoją zieleń,
I w twoje śniegi. I w twój wiatr.
W twój niezmierzony idę świat,
gdzie pory roku na twej dłoni
trojaka jak Ślązaczki tańczą
i kurz się wzbija, skrzypi wóz,
odyniec biegnie przez mokradła
i jeleń rośnie pośród światła,
co, dzwoniąc, bębniąc, tarabaniąc,
zaspane gwiazdy strząsa z brzóz
Jesień to skrzypce potłuczone,
bezradna myśl nad ćwiercią smyczka,
zima to plecy twoje białe,
lato — jak złota rękawiczka,
która porzucił w sadzie Jan,
ten Kochanowski, co mu łyżką
wystarczy stuknąć, a już wszystko
tańcuje, niebo się otwiera,
niebo niebieskich pełne piór,
truchleje wilk, basuje bór,
głosem Szekspira i Homera.
Ze srebrnych, księżycowych jezior
delfin wysuwa ucho, jesiotr
słuchaniem skraca sobie pobyt.
A z lasu truchcik sarnich kopyt.
Z rybackich ognisk bucha dym,
skwierczy na sadle plotka żółta —
to w wierszach Jana tak. I w nim
zakotwiczona moja nuta;
i wszystkie, wszystkie, wszystkie muzy,
bemole wszystkie, rytm i rym,
i księżyc, mój ubogi kuzyn,
co na telegraficznych drutach
nocą nabija sobie guzy.
But zgubił. Choć jest cały światłem,
we łbie rozumu ani szczypty.
I nieskończonym sznurowadłem
wplątał się w moje manuskrypty.
Leśniczówka Pranie 1950