Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Wierzę w miłość od pierwszego gestu i pierwszej wymiany zdań, pierwszych wyrzeczeń względem osoby, na której nam zależy.
Miłość chyba paradoksalnie najlepiej poznaje się po tym, jak ludzie się kłócą, tylko i wyłącznie po to, żeby następnie się skonfrontować i zdobywając na odwagę, wypowiedzieć nieśmiałe przepraszam wymieniając przy tym zawstydzone, ale szczere spojrzenia – to właśnie tego typu sytuacje stanowią o sile miłości, udowadniają, że komuś nie jesteśmy obojętni.
Bo miłość to nie sielanka, miłość to poświecenie. Angażujesz się w związek i jasne, że masz z niego wiele korzyści, ale wlicza się w to także odpowiedzialność – bycie z kimś nawet wtedy, gdy wolelibyśmy być gdzie indziej, wspieranie wówczas, kiedy łatwiej pewnie byłoby odejść czy zapaść się pod ziemię, udając, że sprawa nas nie dotyczy.
Są momenty, po ostrej wymianie zdań, kiedy twierdzimy, że chcemy zostać sami, a tak naprawdę w środku zbiera nam się na krzyk, bo zrobilibyśmy wszystko, żeby tylko zatrzymać ukochaną osobę i nie pozwolić na porzucenie.
Zapada wtedy ciężka cisza, w której każdy odgłos ma moc rażenia piorunem. Tego rodzaju cisza jest niepokojąca, bo świadczy o tym, że porozumienie między tymi osobami zostało stracone gdzieś po drodze i trzeba je będzie odbudować.
Mała odległość dzieli bowiem miłość od jej przeciwieństw, a kochając bardzo łatwo stać się zaborczym. Idąc z kimś przez życie trzeba pamiętać o pojęciu przestrzeni i wolności, która jest potrzebna chyba w każdej relacji. Ta właśnie wolność gwarantuje, że gdy coś będzie nie w porządku i trudno się będzie dogadać, postaramy się znaleźć punkty wspólne i nie pozwolimy, żeby krępujące milczenie czy brak odwagi zniszczył to, nad czym pracowaliśmy latami – chociaż pozostanie nam wybór, nie odejdziemy, wiedząc, że łatwiej coś naprawić, niż zacząć od nowa, nie mając nawet fundamentów.