Znam wielu ludzi, którzy marzą o zmianie i na tych marzeniach często poprzestają, czekając na jakiś przełomowy moment, który ma wkrótce nadejść.
Napięcie sięga wówczas zenitu, coś wisi w powietrzu, a emocje kumulują się jak chmury przed burzą…Wiesz, co w tym oczekiwaniu najbardziej rozczarowuje?W 80 proc. przypadków nic się nie wydarzy….
Bo takie momenty po prostu nie istnieją, chyba że w filmach rodem z Hollywood czy produkcjach o super bohaterach…
Widzisz, życie nie jest spektakularne, przeciętny świat składa się z drobnych spraw, błahostek i to one najczęściej stają się motywacją do przemian: małe kroki, które z powodzeniem zastępują skok na głęboką wodę.
Nie jest to żadna prawda objawiona, wie o tym co druga osoba żyjąca na tej planecie, mimo to kochamy wielkie przełomy…za co? Chyba za to, że dają nam wrażenie… kontroli? Wygranej walki? Tego, że nie stoimy w miejscu?
Prawdopodobnie jest to jakaś odpowiedź, ale myślę, że jeszcze lepsza to taka, że ludzie chcą po prostu potwierdzenia, iż są na dobrej drodze, dowodu, że ich wysiłek nie idzie na marne.
Całkiem możliwe, że konkretna granica, którą wyznacza przełomowy moment daje też poczucie bezpieczeństwa, iż „stare ja” nie wróci, bo przecież udało nam się zdobyć szacunek innych, zebraliśmy brawa, zostaliśmy zauważeni, więc jakim cudem możemy to wszystko zaprzepaścić?
Powiem brutalnie: możemy, bo takie jest życie, które składa się z potknięć, błędów, złych wyborów.
Sęk w tym, żeby iść dalej i w żadnym przypadku nie czekać na „ten moment”, bo on nie nadejdzie.
Robiąc to tracimy tylko cenny czas, który moglibyśmy wykorzystać w inny sposób: zamiast jednego wielkiego, przełomowego momentu moglibyśmy wykonać parę małych kroków zbliżających do celu.
W sumie na jedno wychodzi, a o ile mniej stresu.To jak? Wchodzisz w to?